Ekscentrycy

Dzisiaj trochę o ekscentrykach. Ludziach nietypowych, wyróżniających się w swoim otoczeniu. Kilku takich poznałem.

Oczywiście najłatwiej trafić na takiego oryginała w środowisku artystycznym, ale nie tylko.

W pierwszym zespole kabaretu „Stodoła”, w latach 1969-1971 występował Roman Walisiak. Romana przezywano „Smutny”. Śpiewał własne piosenki, akompaniując sobie na gitarze i nigdy się nie uśmiechał. Charakterystyczną szczupłą, podługowatą buźkę miał zawsze smutną i nieruchomą, a pioseneczki układał zabawnie rozpaczliwe.

Jego największy przebój tamtych lat zaczyna się od słów: tak chciałbym, żeby ciągle padało… Dalej autor opisuje potworności świata w rodzaju: żeby tramwaje ciągle zderzały się, żeby pociągi wykolejały się, żeby się siostry źle prowadziły, żeby się muchy rozmnożyły… I tak przez trzy minuty opis wszelakich obrzydliwości po to, aby całość zakończyć zaskakującą pointą:

i żeby jak najdłużej żyła

pośród takiego oto świata

najukochańsza ma dziewczyna,

która za innym lata.

Roman w życiu był taki jak w swoich piosenkach. Po prostu „Smutny”. A zapowiadaliśmy jego występy w ten sposób:

- A teraz wystąpi człowiek o kamiennej twarzy. Buster Keaton! Paździor sceny! Roman Walisiak!!!

Kto to był Buster Keaton na ogół pamiętamy, natomiast przypomnę, że Kazimierz Paździor był to w owych latach znakomity bokser znany między innymi z kamiennego oblicza.

Po dwóch latach śpiewania z kabaretem „Stodoła” Roman przez jakiś czas towarzyszył ze swoimi piosenkami słynnemu Salonowi Niezależnych.

Zmarł rok temu.

Jak wspomniałem, nie tylko wśród artystów spotkać można było postacie niezwykłe. Do takich z pewnością należał pan inżynier Kolenkiewicz (imienia nie pamiętam), który w latach siedemdziesiątych był głównym elektrykiem Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Opowiadano o nim legendy niemal jak o Himilsbachu. Sam się do tego przyczyniał, ponieważ jego pasją było snucie nieprawdopodobnych historii na temat swojego życia. Oczywiście wyssanych z palca, ale jakiż to musiał być palec! Tych fascynujących opowiadań słuchaliśmy z rozdziawionymi gębami, mimo że wiedzieliśmy, że żadnej prawdy w nich nie ma. Ale kochaliśmy Kolenkiewicza za te opowieści. My - jego znajomi, a także liczna rzesza podwładnych mu pracowników PKiN.

Opowiadano mi, że kiedy nowo przyjęty do ekipy Kolenkiewicza młody pracownik zaskoczony którąś z opowieści szefa wyraził wątpliwość co do faktograficznej wartości opowiadania, koledzy wyprowadzili go z pokoju i „dobitnie” wyjaśnili, że szefa należy słuchać i nie komentować!

W salach Pałacu Kultury organizowano szereg wystaw. W procesie przygotowania ich, a później realizacji zawsze brał udział pan Kolenkiewicz, ponieważ tylko on mógł zapewnić pobór niezbędnej mocy energetycznej.

Pod koniec lat siedemdziesiątych planowano dużą, propagandową wystawę „Dobrzy Przyjaciele, Wierni Sąsiedzi”, której celem była gloryfikacja stosunków Polski i NRD. Wstępne rozmowy odbywały się w Pałacu Kultury. Poza gospodarzami, czyli zarządem Pałacu oraz przedstawicielami firmy mającej wystawę realizować - wśród nich byłem ja - w rozmowach uczestniczył także ambasador NRD z ekipą niemieckich pracowników oraz tłumaczem. W pewnej chwili tłumacz pogubił się w przekazach i oto nagle Kolenkiewicz znakomitą niemczyzną dokończył zgubiony przez tłumacza wątek. Pan Ambasador, który przez cały czas rozmowy starał się być miły, nadskakujący i wręcz ociekający komplementami, natychmiast zademonstrował wyrazy uznania, rozpływając się nad doskonałością niemczyzny Kolenkiewicza. A wtedy nasz inżynier, wyraźnie zniesmaczony i przytłoczony nadmiarem komplementów, zwrócił się do pana Ambasadora:

- Mówię po niemiecku, bo przez pięć lat uczyliście mnie w dobrej szkole.

Tu Kolenkiewicz podciągnął rękaw i podsunął panu Ambasadorowi pod oczy numer wytatuowany w niemieckim obozie koncentracyjnym.

Tyle nam zawsze stary Kolenkiewicz opowiadał zmyślonych przeżyć. A o tym fragmencie jego życia, prawdziwym, dowiedzieliśmy się dopiero wtedy.

Andrzej Symonowicz