Język jazzu

Od trzech lat współuczestniczę w organizowanej w Szczytnie „Jazzowej Nocy”. W sierpniowy wieczór, w ruinach zamku krzyżackiego koncertuje kilka przyjezdnych zespołów jazzowych, a następnego dnia, podczas tradycyjnego Jarmarku Mazurskiego, ci sami muzycy bawią odwiedzających jarmarczny festyn. Zapraszamy artystów najlepszych w Polsce, ale tylko tych, którzy uprawiają tak zwany jazz tradycyjny. Jazz tradycyjny, czyli muzykę graną w taki sam sposób, jak robili to pierwsi wielcy jazzmani z początku ubiegłego wieku – twórcy owego gatunku. Bez wprowadzonych później udziwnień, które z wesołej, prostej i w końcu ludowej (murzyńskiej) muzyki zmieniły jazz w nudnawe „nabożeństwo” dla bywalców filharmonii.

Dlaczego rozpocząłem ten właśnie temat? Otóż zorientowałem się, że sporo osób doskonale bawi się na koncertach, ale bardzo niewiele rozumie na czym polega różnica między rutynowym graniem muzyki rozrywkowej, a popisem klasycznych jazzmanów. Kilka miesięcy temu znakomita warszawska grupa muzyków jazzowych wystąpiła w Szczytnie, w sali widowiskowej Wyższej Szkoły Policji. Na widowni sama młodzież, dla której tradycyjny jazz to zabytek - coś jakby z czasów krzyżackich. Do przerwy trochę słuchali, trochę podrygiwali w rytm, ale bez większego entuzjazmu. Toteż przed drugą częścią postanowiłem wyjść na estradę i w wielkim skrócie wyjaśniłem młodzieży o co w tej muzyce chodzi i na co należy zwrócić uwagę. No i pełny sukces. Studenci zaczęli bić brawo w najbardziej stosownych momentach, a nawet pozwalali sobie na dzikie wrzaski, co bardzo przypochlebiło artystom.

Do kolejnej sierpniowej nocy jeszcze kilka miesięcy, ale kilka słów wyjaśniających zasady muzyki pochodzącej z Nowego Orleanu zapewne nie zaszkodzi.

Wyobraźmy sobie, że jakiś uzdolniony muzycznie chłopak wymyśli (skomponuje) prostą, ale fajną melodyjkę. Taki „kawałek” może mieć kilkanaście taktów i trwa króciutko. Zatem kolega naszego chłopaka zagra niby ten sam kawałek, ale przerabiając go nieco. On też jest zdolny, więc jego wersja może wcale nie być gorsza. No to potem popisuje się kolejny kolega muzyk. Każdy z nich gra na innym instrumencie. Jak już każdy przedstawił swoją wersję, czyli zaimprowizował na temat melodyjki wymyślonej przez pierwszego, to wówczas podejmują próbę wspólnego, równoczesnego zagrania. Przy tym każdy z nich gra własną interpretację. A ponieważ wszystkie powstały z tego samego muzycznego pnia – tematu, współbrzmią ze sobą ciekawie i bez fałszu. Tak właśnie powstał jazz. Proszę zwrócić uwagę, że muzycy jazzowi nie korzystają z nut. Temat, który zamierzają „obrabiać” znają na pamięć, a ich improwizacje, czyli interpretacje wiodącej melodyjki powstają od ręki, podczas grania, czyli na oczach (i uszach) publiczności. To co napisałem, to straszliwy skrót i uproszczenie, za który teoretycy jazzu chętnie by mi przyłożyli. Ale tak to właśnie wygląda. Dodam, że jeśli występują muzycy tej samej mniej więcej klasy, to preferują granie w stylu zwanym dixieland. Oznacza to, że grają przeważnie wszyscy na raz, a jedynie co jakiś czas kolejny muzyk popisuje się solo własną improwizacją. Obyczaj nakazuje, aby publiczność – jeśli improwizację zaakceptowała – nagrodziła go brawami, nie czekając na zakończenie utworu. Takie jest granie dixielandowe. Natomiast jeśli zespół gra wspólnie z kimś, kogo uznano za muzyczną sławę, wówczas dominuje styl swingowy, co oznacza, że ów słynny jazzman sam przedstawia przeróżne wersje tematu, a reszta zespołu jedynie towarzyszy mu rytmicznie. Oczywiście grzeczność nakazuje, aby mistrz pozwolił popisać się indywidualnie także swoim kolegom, ale najwyżej po jednym razie. Tak więc słuchając jazzu uczestniczymy w procesie powstawania zaimprowizowanych w naszej obecności melodii. Każdy koncert jest inny i niepowtarzalny.

Kiedy zacząłem dzisiejszy felieton sądziłem, że teoretyczne tyrady zabiorą mi o wiele mniej miejsca. Zamierzałem przyozdobić nudnawą treść anegdotami z moich kontaktów z tradycyjnym jazzem. Chciałem też zacytować kilka spostrzeżeń Marka Gaszyńskiego, a także trochę anegdot jazzowych z książki „Rock-Mann” Wojciecha Manna. No, ale zacząłem się wymądrzać i zabrakło miejsca. Zatem ta zabawniejsza część za tydzień.

Andrzej Symonowicz