Profesorowie szkoły teatralnej

Aleksander Bardini, występując przed kamerami telewizyjnymi zawsze tytułowany był profesorem. Trudno sobie wyobrazić, aby ktokolwiek zwrócił się do niego w rozmowie inaczej niż „Panie Profesorze”. Sam kiedyś zastanawiał się w jednym z programów, dlaczego jako profesor Wyższej Szkoły Teatralnej tylko on honorowany jest w ten sposób, podczas gdy nikt nie zwraca się tak do innych znakomitych aktorów, również profesorów tejże uczelni; na przykład Andrzeja Łapickiego, Ignacego Gogolewskiego, czy Jana Świderskiego. Myślę, że to dlatego, iż Aleksander Bardini czuł się przede wszystkim pedagogiem, a swoją wielkość jako aktora i reżysera stawiał na drugim miejscu. Toteż do „Saszy” Bardiniego zawsze przychodziło się po radę, a jak się nie przychodziło, to on i tak jej udzielał.

Kiedy jedna z jego studentek - Ewa Dałkowska, pięć lat po ukończeniu PWST zyskała sławę i popularność, grając główne role w filmach „Sprawa Gorgonowej”(1977) i „Bez Znieczulenia” (1978), nie darował Pan Profesor uwag swojej byłej wychowanicy.

Ewę cechowała wówczas pewna nonszalancja, a nawet niedbałość w sposobie bycia, ubierania się, czy choćby stosowaniu makijażu. Zdaniem Profesora nie mogło tak być, odkąd Ewa zyskała status gwiazdy. Tej klasy aktorka nie powinna pokazywać się publicznie nie „zrobiona”.

Toteż Ewa Dałkowska, po wysłuchaniu stosownego pouczenia, kupiła eleganckie i obszerne futro. Wrzuciła je do bagażnika swojego dużego citroena i od tego czasu, ilekroć podjeżdżała pod sklep, urząd, czy też inne publiczne miejsce otulała się szczelnie owym futrem, bez względu na to jaka to była pora roku i w co była ubrana. Po załatwieniu sprawy futro lądowało z powrotem w bagażniku.

Pedagogiczna pasja to także charakterystyczna cecha Wojciecha Siemiona. Wspaniały ów aktor, znawca poezji i genialny recytator, który sam o sobie mawia: „nie wypije, nie zje, tylko te poezje”, w Szkole Teatralnej miał za zadanie wprowadzić najmłodszych, to jest studentów pierwszego roku, w świat poetyckiej wyobraźni. Zajęcia wypadały raz w tygodniu. Profesor szybko zrozumiał, że jakiekolwiek mądre teorie na zadany temat nie trafią do młodych, niedojrzałych dzieciaków zwłaszcza tych, które przyjechały do Warszawy z małych miejscowości, a ich jedyny kontakt ze sztuką ograniczał się do oglądania telewizji. Uznał zatem, że szkoda marnować godzin lekcyjnych na czczą gadaninę i w każdym tygodniu, przewidziany na wykład czas przeznaczał na wizytę ze studentami u któregoś z wielkich twórców i to z różnych dziedzin sztuki. A znał Siemion WSZYSTKICH! I tak młodzież odwiedzała pracownie rzeźbiarza Alfonsa Karnego i malarza Aleksandra Kobzdeja, mieszkanie-teatr na Tarczyńskiej poety Mirona Białoszewskiego i graficzną pracownię Andrzeja Strumiłły.

Nieraz słyszałem z ust dzisiejszych wielkich aktorów, że to Siemionowi zawdzięczają pierwszą, prawdziwą fascynację sztuką.

Jako się rzekło, Wojciech Siemion znał wszystkich. A miał on swoje prywatne hobby - gromadzenie prac współczesnych mu malarzy, grafików i rzeźbiarzy. Pracując przez jakiś czas w Katowicach, w „Pracowniach Sztuk Plastycznych” pamiętam jaki popłoch w środowisku, w latach siedemdziesiątych wywoływał przyjazd Wojtka na Śląsk. Siemion poświęcał wówczas swój czas na odwiedziny licznych przyjaciół artystów i zawsze – jak mawiano – od każdego coś wyłudził.

Oczywiście ów „popłoch” przybierał formy żartobliwe, bo każdy z artystów wiedział, że jego dzieło w kolekcji Siemiona to wielka nobilitacja.

I tak Wojciech Siemion (który właśnie teraz, 30 lipca, kończy 80 lat) posiada w swoim dworku w Petrykozach, jedną z największych współczesnych artystycznych kolekcji dzieł sztuki.

Niewątpliwie wrócę jeszcze nieraz do postaci związanych z Państwową Wyższą Szkołą Teatralną, dziś Akademią Teatralną w Warszawie. Związany byłem – na przełomie lat 60. i 70. - z rocznikiem studentów, których opiekunem był Ignacy Gogolewski, a z której to grupy wywodzą się takie sławy jak Marek Kondrat, Krzyś Kolberger, Jurek Radziwiłowicz, wspomniana Ewa, czy Joasia Żółkowska, a także szereg innych znanych i lubianych aktorów. Nie studiowałem w Szkole, ale miałem cichą zgodę na bierne uczestnictwo w niektórych zajęciach. I co najbardziej lubiłem? – Szermierkę! No, ale kto był wówczas nauczycielem tego wyczerpującego fizycznie przedmiotu? Ano któżby inny jak nie późniejszy Zagłoba - Krzysztof Kowalewski, który w roku 1970 miał trzydzieści trzy lata.

Wiele lat później po prostu Zagłobę zagrać musiał!

Andrzej Symonowicz