Wyprawę na Górę Czterech Wiatrów do Mrągowa polecam wszystkim, którzy chcą szusować na zjazdówkach. Tam pod okiem instruktorów za jedyne 70 zł można szlifować warsztat narciarski, poczuć radość, a z czasem... kto wie - ruszyć w tatrzańskie lub nawet alpejskie góry. Naukę można rozpocząć w każdym wieku, a gdy się połknie bakcyla białego szaleństwa, każda zima będzie piękna i wyczekiwana.

SKOK NA STOK

Przygodę z nartami zawdzięczam mojej przyjaciółce Halince, to ona przez kilka lat mnie do tego namawiała. Z uporem osiołka mówiłam „nie bo nie”. Pewnej zimy wreszcie uległam namowom. Pojechałam do Mrągowa i tam wzięłam swoją pierwszą lekcję u instruktora Grzegorza. Grześ stwierdził, że jestem pojętną uczennicą, a jego cenne rady sprawiły, że uwierzyłam w swoje siły.

Teraz, gdy tylko zima nastaje o niczym innym nie marzę, tylko o stoku na stok. O swoich pasjach opowiadam znajomym i jadę z nimi, gdy wyrażą chęć odwiedzenia G4W. Tak było w Trzech Króli, gdy dowiedziałam się, że do Mrągowa wybierają się Dana i Sławcio wprosiłyśmy się z Halinką, do ich auta. W słoneczny dzień pokonaliśmy 50 km trasę i po raz pierwszy w tym sezonie G4W powitała nas niecodziennymi atrakcjami. Wypakowaliśmy sprzęt z auta i uzgodniwszy, iż kupujemy po 10-ć podjazdów ruszyliśmy do kasy. Kaucja za karnet wynosi 20 zł, czyli nic się w tej kwestii nie zmieniło; jeden podjazd kosztuje 2,80 zł – to oznacza, że o 30 groszy cena wzrosła do ubiegłego roku. Uzgodnienia uzgodnieniami, ale przy kasie każdy po swojemu wykupuje ilość podjazdów. Wyjaśniam, że prawdziwego śniegu tyle, co „kot napłakał”, ale jedna część stoku była doskonale naśnieżona, a widok takiej ilości bieli był wręcz imponujący. Imponująca też była ilość amatorów białego szaleństwa, na wzniesieniu dużo narciarzy snowboardzistów i saneczkarzy. Wprawdzie na sankach w normalnych warunkach nie można zjeżdżać, to w dniu naszego pobytu nikt rodzicom z brzdącami nawet nie śmiał zwrócić uwagi – cóż wszyscy chcieli cieszyć śniegiem.

Termometr w samochodzie wskazywał minus 7 stopni, ale byłam tak podekscytowana faktem iż mknę w siną dal, że dla mnie na pewno wskazywał 25 stopni na plusie. Jadę... jestem szczęśliwa. Kto był w Mrągowie, ten wie, że taki ślizg na dół, gdy się jedzie na „krechę” trwa... dwie minuty. Jednym słowem człowiek nie zdąży pomyśleć, a już jest na dole. Jednak, gdy wykorzystuje się stok i robi „zawijasy” zjazd troszkę się wydłuża, ale tak czy siak dociera się na dół i wówczas przez bramkę, by komputer zdjął punkty, na wyciąg i do góry. Zasada jest prosta- zjazd za darmo, podjazd za 2,80 zł. Mój pierwszy raz w tym roku był niezwykły, ślizgałam się robiąc głębokie łuki i wykorzystując całą oddaną narciarzom powierzchnię.

Kątem oka obserwowałam współtowarzyszy wypadu i z zadowoleniem stwierdziłam, że nie zapomnieli zdobytych umiejętności. Cała nasza paczka robiąc pług ostro zahamowała przed kłębiącym się tłumem narciarzy czekających przed dwiema czynnymi bramkami. Roześmiani, zadowoleni że narty dobrze trzymają, że stok doskonale przygotowany i my stanęliśmy grzecznie w długim ogonku. Tylko Halinka rzuciwszy, iż wchodzi nie czeka na orczyk odjechała, a po chwili odpiąwszy narty żwawo podchodziła pod górę. Nie była jedyna, bowiem wielu narciarzy z deskami na barkach też zamiast czekać na wyciąg, podchodziło. Niby kolejka szybko przesuwała się do przodu i już po chwili zamiast na szarym końcu byliśmy w środku, ale stanie sprawiło, że mrozek lizał policzki, noski, chwytał za palce. Nie fajne było to stanie, na dodatek nasza koleżanka zdążyła wejść, zjechać i znów wspiąć. Nareszcie i nam sie udaje pokonać bramki. W sumie cała akcja trwała ponad pół godziny. W gronie oczekujących słychać było komentarze, że zjazd trwa chwilkę, a podjazd tak długo. Gdy po raz drugi zjechałam, to za przykładem Halinki podjechałam ile się dało, odpięłam narty i zaczęłam się wspinać. Jeśli ktoś myśli, że jest to proste, to wyprowadzam z błędu. Chodzenie w butach narciarskich nie należy do przyjemności i trzeba wybrać sobie odpowiedni sposób podchodzenia. Jedni zarzucają deski na bark i podchodzą na czubach. Inni narty niosą pod pachą i idąc „przeplatańcem” wspierając na kijach. Ja zanim podeszłam, wypróbowałam kilka sposobów, jedyny pożytek ze wspinaczki, to to iż po kilku krokach robi się ciepło, a już na szczycie... gorąco. Nie liczę ile razy zjechaliśmy, a ile podchodziliśmy. Liczę jednak stojących – nadal ful. Zabawę mamy przednią, na dodatek spalamy kalorie i ze śmiechem podejmujemy kolejną próbę wdrapania na szczyt. Jednak z każdym podejściem nogi w nieprzystosowanych butach bolą, na dodatek deski ważą tonę. Gdy po raz kolejny weszłam na szczyt z radością przyjęłam propozycję odpoczynku przy herbacie w restauracji schroniska. Nigdzie herbata nie smakuje tak jak tam, ma niezwykły aromat i po prostu pieści kubki smakowe. Ja zawsze rozkoszuję się jej smakiem i za każdym razem powtarzam starą jak świat śpiewkę, że do jej przyrządzenia używana jest woda z jeziora Czos, które malowniczo rozpościera się u podnóża najpiękniejszej góry. Najpiękniejszej bo naszej rodzimej, dostępnej na wyciągnięcie nart. Ja wiem, że to tylko namiastka gór, bo kto raz zasmakował szusowania na długim, prawdziwym stoku, ten nie chce się bawić w Mrągowie. A ja lubię i chcę bawić w Mrągowie i za każdym razem chylę czoło przed pomysłodawcami i administratorami G4W. Zalety tego zakątka są docenione, widać to w restauracji – wszystkie miejsca zajęte. Przysiadamy się do dwóch pań uprzednio sprzątając naczynia po zwalniających miejsca gościach. Już po chwili rozkoszuję się niepowtarzalnym smakiem herbaty, gryzę frytki. Patrzę za okno – nadal na dole kolejka, patrzę na zegar i uśmiecham się, bo to jedyne miejsce, gdzie szczęśliwi czasu nie liczą – tu czas się cofa (wskazówki poruszają się w odwrotną stronę). Salę zdobią balony, na stołach świąteczne stroiki i my czujemy się tak, jakby za chwilę miały nadejść święta. Rozmawiamy o świętach, wyglądam przez okno. A tam niespodzianka. Słoneczko cichutko zaszło, a na niebie pełnia – roześmiany pucołowatymi policzkami księżyc i gwiazdy. Słyszę jak ktoś mówi „bez gwiazdy nie ma jazdy” i nie wiem czy chodzi tu o gwiazdę w postaci pięknej narciarki, czy też tej na niebie. To powiedzenie bardzo nam sie podoba, a patrząc na rozświetlony lampami stok postanawiamy zrobić kolejny skok. Wychodzimy ze schroniska, przypinamy narty i szusujemy w dół. Hurra! Nie ma kolejki. Szybko przechodzimy przez bramki, na wyciąg i do góry. Nie pierwszy raz na G4W prawie dotykam głową nieba, nic dziwnego, że wiele osób mówi o mnie „nosi głowę w chmurach”. Stojąc na szczycie gwiazdy wydają się takie bliskie, a srebrna kula zda się szeptać, że kołderką z księżyca otuli me lica i czuję jak otula. Na stoku mało ludzi, na dole też. Obserwujemy jak rodzice, niczym pisklaczki wtulają swoje dzieci i przez bramkę przechodzą kasując tym sposobem punkty za jedną osobę. Podoba nam się to i próbujemy, czy dwie dorosłe osoby są w stanie wykonać taki manewr. Udało się, zachowujemy punkty na dodatkowy przejazd. Nasz manewr dostrzega pracownik sprawujący pieczę nad wyciągiem. Jest to młody człowiek o bardzo wysokiej kulturze osobistej, który w bardzo kulturalny sposób informuje nas, iż widział nasze naganne zachowanie. Przepraszamy i udajemy skruchę. Niestety nasze podjazdy kończą się, a my na prawdę bawimy się świetnie. Na dodatek warunki na stoku są super, śnieg wyśmienity, deski niosą jak oszalałe. Znów bramka i niespodzianka, pracownik obsługi odsuwa właz i schodzi tam, my jak przystało na niegrzeczne, rozbawione dzieci, którymi staliśmy się na stoku znów oszukujemy i przeciskamy po dwoje. Gdy zbliżam się do orczyka, młody człowiek pojawia się na swoim stanowisku i oznajmia „wszystkie osoby, które sobie robią gratisy”... na szczęście łapię swój „talerzyk” i jadę, nie słyszę, co z nami chce zrobić za „gratisy”. Nie widział, a wiedział, że znów „oszukaliśmy”. Jednak nadal jestem pełna podziwu, za jego pełną kultury postawę. Przepraszam za nasze żarty, niestety nie obiecuję, że to się nie powtórzy. Jedziemy w dół, uzgadniamy że to ostatni raz. Narty niosą, księżyc świeci, gwiazdy porozumiewawczo migocą, to był wspaniały skok na stok.

Grażyna Saj-Klocek