Wino, czyli luksus

Mamy za sobą kolejne święto. Święto Trzech Króli. Pierwszy raz od ponad czterdziestu lat jako dzień wolny od pracy. Doskonale pamiętam, kiedy Władysław Gomułka ów wolny dzień świąteczny unieważnił. Krążył wówczas po Warszawie następujący dowcip:

- Czym Gomułka różni się od kury?

- Ano tym, że kura znosi jajka, a Gomułka zniósł Święto Trzech Króli.

Zatem, po prawie półwiecznej przerwie, aby dzień ten uczcić szczególnie, otworzyliśmy do kolacji – użyjmy tu raczej słowa wieczerzy – butelkę niezwykłej jakości czerwonego wina. Butelkę tę wręczono mi niedawno w prezencie imieninowym. Lubię dobre wino i używam je do każdego niemal, codziennego obiadu. Z tym, że na te z najwyższej półki po prostu mnie nie stać. Chyba że od czasu do czasu.

A gdy z odpowiednim namaszczeniem delektowałem się wyrafinowanym bukietem i gamą smaków szlachetnego płynu, owładnęły mną refleksje i wspomnienia na temat wszelkiego luksusu i nieodmiennie towarzyszących mu snobizmów.

Dzisiaj picie wina stało się modne. Wsłuchując się w wiadomości ze świata polityki często słyszymy ile to butelek czerwonego wina wypił pan Premier z panem Prezydentem – oczywiście podczas ważnych rozmów, a ile pan Palikot w niewiadomym towarzystwie. Jeden z najwspanialszych aktorów ostatniego trzydziestolecia – Marek Kondrat uważa, że najprawdziwszą sztuką jest winiarstwo, a własne osiągnięcia teatralno filmowe odsuwa na dalszy plan. I pomyśleć, że kilkanaście lat temu oblewaliśmy jego aktorskie sukcesy, w restauracji „Flik” w Warszawie, najzwyczajniejszą wódeczką. Zresztą snobizm snobizmem, a w najdroższych i najelegantszych restauracjach świata do prawdziwego, astrachańskiego kawioru (ten czarny) nikt nie poda, nawet w Paryżu, kosztownego szampana. Tylko biała, silnie zmrożona czyściocha. Rosyjska, albo polska.

W ostatnich latach PRL-u, kiedy niemal wszystko kupowało się na kartki, było takie jedno szczególne miejsce, gdzie od czasu do czasu, przy odrobinie szczęścia, można było normalnie kupić całkiem przyzwoite wino. Były to sklepy – dość nieliczne – Caritasu. Sprzedawano tam wszelkiego rodzaju dewocjonalia. A pośród nich bywało także białe wino mszalne. W zasadzie sprowadzano je dla potrzeb kościelnej celebry, ale jeśli przypadkowy klient trafił akurat na świeżą dostawę, to nikt nie mógł mu zakazać kupna kilku butelek.

Wspominałem niedawno Kazimierz nad Wisłą. Tam też, koło rynku, był sklep Caritasu. Pamiętam jak gdzieś tak w okresie wielkanocnym przyszedł do jadalni w Domu Architekta Daniel Olbrychski. Jak co dzień – na obiad. Przy okazji pochwalił się znajomym, że przed chwilą kupił w sklepie z dewocjonaliami karton prawdziwego, reńskiego wina. Połowa biesiadników pozostawiła na stołach nie dojedzone dania i wszyscy rzucili się biegiem do Caritasu. Ostry sprint. Wprawdzie nie dalej niż jakieś osiemdziesiąt metrów, ale pod górkę. Wykupiliśmy cały zapas.

Z mszalnym winem wiąże się jeszcze jedno z moich wspomnień. Na przełomie lat 70.-80. pracowałem w przedsiębiorstwie „Pracownie Sztuk Plastycznych”. Kierowałem pracownią wystawienniczą. Do realizacji setek wystaw jakie firma opracowywała niezbędny był sprzęt techniczny. Wszelkiego rodzaju stelaże, plansze, blejtramy i inna rupieciarnia w ilościach przemysłowych. Gdzieś to trzeba było magazynować. Nie pamiętam już skąd wziął się pomysł wynajęcia placu na Woli, przy ulicy Redutowej. Tam właśnie wynajęto stosowny teren. A wydzierżawiono ów plac od prawosławnej parafii. Przy miejscowej cerkwii mieści się cmentarz. Cmentarz zajmował tylko część parafialnego terenu. Obszar jeszcze nie zajęty wynajęto naszej firmie.

Od tej pory szereg roboczych posunięć należało uzgadniać z cerkiewnym proboszczem. To należało do moich obowiązków. I te obowiązki wspominam najmilej. Ksiądz proboszcz okazał się człowiekiem czarującym. Ponadto był autentycznym koneserem wina. W obrządku prawosławnym używa się do mszy wina czerwonego. Wysokiej jakości! Ksiądz dobrodziej bardzo dbał o cerkiewną piwniczkę i regularność dostaw. Wino otrzymywał kanałami kościelnymi prosto z Bułgarii. W czasach kartkowej posuchy nasze parafialne konsultacje stawały się coraz częstsze, a robocze spotkania przerodziły się w pewną zażyłość. Pozostały wspomnienia.

Andrzej Symonowicz