Tym razem, jako zapowiedź felietonu, użyłem tytułu jednego z wierszy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Z powodów dwóch. Pierwszy, to zmęczenie słuchaniem przy telewizorze głupawych wypowiedzi większości polityków. W gruncie rzeczy niewiele mnie obchodzą ich opinie. Niech sobie mówią co chcą, ale niech robią to tak jak należy, według zasad języka polskiego. Tymczasem owi wybrańcy narodu lubią posługiwać się jakąś mało zrozumiałą nowomową, bo to daje im poczucie przynależności do elitarnej grupy, znacznie wyżej postawionej niż pospolity gmin. Szczególnie drażni mnie namiętne używanie określenia „ekstraordynaryjny”, czyli mówiąc normalnie, po polsku – nadzwyczajny. Słowa te są nieco przekręconym, francuskim określeniem „ekstra-ordinaire”. Pamiętam, kiedy to się zaczęło. Był to czas podjęcia lub nie decyzji o wprowadzeniu w Polsce stanu nadzwyczajnego. Zatem owo normalne, polskie słowo źle kojarzyło się politycznym notablom. Któryś z nich, bardziej otrzaskany językowo, przypomniał sobie dawno już zapomniane, choć niegdyś używane w Polsce określenie. Jakże ono spodobało się telewizyjnym gadułom. Dzisiaj już mało kto używa słowa nadzwyczajny. Króluje polski ekstraordynaryjny. Taka moda.

Żeby ratować się jakoś przed zalewem bełkotu, lubię zajrzeć do literatury. Często do poezji. Mam kilku ulubionych, polskich artystów w tej dziedzinie. Szczególnie wyróżniam Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Przed i powojennego króla pięknego słowa. I to jest drugi powód podjęcia tematyki związanej z Gałczyńskim. Chcę tę nieco zapomnianą postać przybliżyć czytelnikom. Poetą był niezrównanym, przy tym obdarzonym poczuciem humoru. W jego twórczości nietrudno dostrzec żart. Ta właśnie cecha chyba najbardziej zwróciła moją uwagę na poetę lat przedwojennych oraz prawie 10 lat Polski powojennej (zmarł w roku 1953). Ludzi pozbawionych poczucia humoru, nawet tych inteligentnych i ważnych, nie do końca uważam za elitę. Czegoś im brak, co wydaje mi się raczej ważne. Poza poczuciem humoru Konstanty Ildefons Gałczyński imponuje mi także prostotą określeń. W jego tekstach nie ma żadnych ekstraordynaryjnych wstawek. Wszyscy są normalni (czyli ordynaryjni). Dla przykładu zacytuję zakończenie wierszyka o nieśpiewającym ogórku: Jeśli ogórek nie śpiewa i to o żadnej porze, to widać z woli nieba, prawdopodobnie nie może. Jakie to proste. Tak właśnie świat jest urządzony. Ogórek nie śpiewa, stół nie tańczy na swoich czterech nogach, a kartofel nie gra na skrzypcach. Jeden potrafi to, a drugi co innego. Takie jest życie. Proste. Telewizyjny snob powiedziałby z francuska „c est la vie”.

Konstanty Ildefons Gałczyński był artystą wszechstronnym. Napisałem i jeszcze napiszę o jego poczuciu humoru. Ale tworzył on także piękne wiersze liryczne. Polecam historyczny już tomik wierszy, wydany w roku 1948, „Zaczarowana dorożka”. Któż nie zna tego utworu? Ale wróćmy do twórczości satyrycznej. Jeszcze przed wojną napisał Gałczyński słynny do dzisiaj wierszyk „Skumbrie w tomacie”. Powojenną Polskę zachwycił jego „Teatrzyk Zielona Gęś” z ulubieńcem publiczności osiołkiem Porfirionem. Ten zabawny teatrzyk z rymowanymi wierszykami, w latach pięćdziesiątych, to była prawdziwa odtrutka w nadętej i ponurej rzeczywistości Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Podobnie jak „Listy z fiołkiem”, co tydzień publikowane w „Przekroju”. „Teatrzyk Zielona Gęś” jest wciąż aktualny. Wielokrotnie korzystała z niego Olga Lipińska w swoim telewizyjnym kabarecie. Warto dodać, że Gałczyński, rodowity warszawiak, należał do przyjaciół Wiecha, czyli Stefana Wiecheckiego – piszącego swoje satyry w częściowo już zapomnianym, szemranym dialektem dawnej Warszawy. Gałczyński lubił żartobliwie konkurować z Wiechem w dziedzinie znajomości warszawskiej gwary. W swoim teatrzyku przygotował kilka scenek dokładnie naśladujących prozę Wiecheckiego. Mam na myśli spektakle „Babcia i wnuczek” z charakterystycznymi postaciami (a może raczej charakternymi cwaniakami) Rączką i Adamusem. Przyznaję, że sposób mówienia (pisania) dialektem uświęconym tradycją znacznie bardziej odpowiada mi niż współczesna nowomowa. Zatem w moim imieniu pożegnają się z czytelnikami Rączka i Adamus swoim stałym powiedzonkiem: „się polecamy Rączka i Adamus”.

Andrzej Symonowicz