Przez ostatnich kilka tygodni włóczyłem się po odległych od zimowego Szczytna Malajach. Można by tu naprawdę wiele napisać o tym niezwykle atrakcyjnym turystycznie azjatyckim regionie, może przy okazji jeszcze o tym kiedyś z pewnością wspomnę, ale trzymajmy się kuchni i stołu. A jest czego! Jeszcze nigdzie na świecie nie spotkałem tylu uśmiechniętych ludzi, którzy tak wielką wagę i mnóstwo czasu poświęcają na przygotowanie i zjadanie niezwykle urozmaiconych posiłków. Jadałem tam w najróżniejszych miejscach, począwszy od wózków ulicznych jakich tysiące można spotkać właściwie wszędzie, po luksusowe czy niezwykle egzotycznie ulokowane restauracje. To może na początek zaczniemy od tej kuchni najprostszej, ulicznej, niezwykle zróżnicowanej i … zawsze smacznej.

Zarówno w wielomilionowym Bangkoku, na wysepkach zagubionych gdzieś tam na morzu czy ot, w jakimś miasteczku na pograniczu tajlandzko – malezyjskim – nie ma właściwie takiej możliwości, aby w zasięgu wzroku nie mieć w każdej chwili przenośnej jednoosobowe firmy gastronomicznej. Przez pierwszych kilka dni podchodziłem do tych wózków z taką, no powiedzmy szczerze, obawą. Bo wyobraźcie sobie Państwo – upał leje się z nieba, w promieniu wielu, wielu metrów nie widać z pewnością żadnej lodówki, a z wózka oferują zarówno szaszłyczki, owoce morza, ryby, owoce surowe i cokolwiek przetworzone, warzywa, o których istnieniu dotąd nie słyszałem i mnóstwo innych różności. A przede wszystkim ryż albo kilka gatunków makaronu. W końcu powiedziałem sobie „raz kozie śmierć” i wskazałem na początek ostrożnie na miseczkę z parującą smakowicie zupą zagęszczoną kulkami diabli wiedzą czego i mnóstwem warzyw. Tylko jak to zjeść blady człowieku, kiedy razem z miseczką wręczają ci pałeczki, łyżkę – łódeczkę i tackę z makaronem. Na stojąco nie da się, ręki brakuje przynajmniej jednej. Trzeba więc przysiąść na jakimś pobliskim murku (o ile akurat jest), krawężniku czy zwyczajnie na mniej ruchliwej części chodnika. Całe szczęście, że pałeczki mam przez lata włóczęgi opanowane, ale jak to połączyć ze śliską łyżeczką? Staram się więc naśladować miejscowych smakoszy, którzy najpierw pałeczkami nabierają odrobinę aromatycznego zielska i układają to na łyżce, potem wyławiają kawałek mięsa, ryby czy jakiegoś innego morskiego żyjątka i umieszczają na warzywnym podkładzie. To wszystko lekko zanurzają w zupie i do ust. A tu paaaaali! Bo tajska i malajska kuchnia ostra jest nadzwyczaj. Jedyny sposób na ratunek to natychmiastowe wchłonięcie porcji ryżu, który o dziwo natychmiast łagodzi ten pożar. Jak szybko doszedłem, przed zjedzeniem zawartości łyżki trzeba już mieć w pogotowiu w pałeczkach przygotowaną porcję ryżu. Wprawy nabiera się szybko. I to wszystko za marnych 20 bhatów, czyli całe 2 złote porcja! W średniej kategorii restauracji – stoliki, klima itp. taka sama porcja kosztuje już 100 bhatów i wcale nie smakuje lepiej. W ekskluzywnej knajpie w Singapurze za taką samą dokładnie w smaku zupę zapłacimy już 10 tamtejszych dolarów, czyli złotych 20.

Ośmielony tym dobrym początkiem pozwoliłem sobie później na szaszłyczki z (podobno, głowy nie dam?!) kurczaka, rybę w zielonym sosie nakładaną z wrzącego garnka na tackę gołą ręką czy nawet uczciwą porcję królewskich krewetek, czego obawiam się nawet w warszawskich restauracjach. I mogę zapewnić, że mój środkowoeuropejski żołądek spokojnie to przetrzymał, ba, tak polubiłem ten sposób żywienia, że pozwoliłem sobie nawet na zjadanie prosto ze straganów obranych już i podzielonych na porcje wielkich słodkich grejpfrutów! Pycha! Przypuszczam, że tajemnica nieszkodliwości tego jadła wynika z piekielnie ostrych przypraw, które zabijają wszelkie możliwe szkodliwe świństwa. O tradycyjnej porannej szklaneczce whisky na wszelki wypadek nie wspomnę. Tyle że owoce były sote! I też mi nie zaszkodziły. Dziwne…

Wiesław Mądrzejowski