Naszemu miastu przybyła niedawno kolejna "długodystansowa" para małżeńska. Państwo Halina i Czesław Gólcz obchodzą swoje Złote Gody. Pytani o receptę na udane małżeństwo, odpowiadają: - To sztuka kompromisu, której każda para musi nauczyć się sama.

Miłość zza ściany

Energetyka i falujące zboże

Pan Czesław urodził się w 1923 roku w Żninie. W tym mieście dorastał, gdy rozpoczęła się akcja zagospodarowywania Ziem Odzyskanych. Postanowił wziąć w niej udział i wkrótce zawitał do Szczytna. Na początku lat 50-tych miasto potrzebowało sieci energetycznej. Tak się złożyło, że energetyka była pasją pana Czesława. Były też inne powody, dla których zdecydował się opuścić rodzinne strony, rezygnując z propozycji dobrej pracy.

- Byłem jedną z tych nielicznych osób, które wyjechały na Ziemie Odzyskane z pobudek patriotycznych. W mojej rodzinie zawsze kultywowano wszelkie tradycje narodowe, mój dziadek był powstańcem wielkopolskim. Potraktowałem tę akcję jako swój obowiązek wobec kraju - mówi Jubilat.

Pani Halina pochodzi z Mazowsza - z okolic, którymi w czasie wojny przebiegała linia frontu. Do dziś cierpnie jej skóra na samo wspomnienie powojennych dni.

- Wszystko było spustoszone. Przez pewien czas mieszkałam w bunkrze, z którego w czasie deszczu trzeba było wylewać wodę, żeby wyjść. Na Ziemie Odzyskane ruszyłam w ślad za siostrą, która wcześniej postanowiła tam ułożyć sobie życie. Pamiętam pierwszy obraz, jaki ujrzałam na miejscu - falujące pola zbóż... Wtedy nabrałam nadziei, że wszystko będzie dobrze - opowiada pani Halina.

Nie od pierwszego wejrzenia

W 1946 r. pan Czesław zajął się budową sieci energetycznej w Szczytnie. Miał więc pracę i zaczął szukać własnego dachu nad głową. Trafił do mieszkania na ul. Bieruta (dziś Sikorskiego), gdzie "przygarnęli" go dwaj koledzy. Był tak pochłonięty pracą, że nie zwrócił uwagi na sympatyczną sąsiadkę zza ściany...

Pani Halina pracowała w Urzędzie Likwidacyjnym. Gdy go rozwiązano, nową pracę pomógł jej znaleźć kierownik Urzędu i - co istotne - współlokator pana Czesława.

- Zasugerował więc, że powinienem zatrudnić naszą sąsiadkę, która straciła pracę. Wkrótce z sąsiadki zrobiła się żona - opowiada pan Czesław.

- To wcale nie było takie "wkrótce" - prostuje pani Halina. - Chodziliśmy razem do pracy, czasem po koleżeńsku wpadałam do niego na herbatkę. I chociaż uważałam, że był przystojny, to jednak przede wszystkim widziałam w nim swojego przełożonego.

Koniec końców, sąsiad i sąsiadka, szef i pracownica, odnaleźli się w innych, o wiele bliższych relacjach. Dochowali się dwójki dzieci - syna i córki, są szczęśliwymi dziadkami. I... nadal mieszkają w tym samym domu.

Respektować reguły gry

Rodzinną idyllę zmąciła choroba pana Czesława.

- Od trzydziestu lat żyję z cukrzycą. Tak to właśnie trzeba określić - z tą chorobą można żyć. O ile respektuje się zasady gry, które ona dyktuje - mówi Jubilat.

Czas, w którym pan Czesław w wyniku choroby zaczął tracić wzrok, obydwoje małżonkowie zgodnie określają jako najgorszy w ich wspólnym życiu.

- Musiałem sprzedać swój ogródek działkowy, bo nie byłem już w stanie opiekować się roślinami. Pobyty w szpitalach, siedem operacji... Od czasu, kiedy zachorowałem, medycyna poszła bardzo do przodu. Niestety, mnie przepisywano leki, na użycie których dziś już nikt by się nie zdecydował - opowiada pan Czesław. Jego żona potrafi jednak dostrzec dobrą stronę każdego nieszczęścia:

- Ale przecież udało się przywrócić wzrok w jednym oku... I ostatnia operacja wszczepienia rozrusznika serca zakończyła się pomyślnie - mówi pani Halina.

Sowa i skowronek

Obydwoje małżonkowie twierdzą, że dobrali się na zasadzie kontrastu. Pochodzą z dwóch różnych regionów kraju i zostali inaczej wychowani. On - typowa "sowa", która późno chodzi spać. Ona - "skowronek", który od rana "szczęka garami" i nie pozwala wyspać się mężowi.

Katarzyna Mikulak

2003.05.07