Co ma wspólnego dobre jedzonko z polityką? Właściwie chyba nic, bo polityk to z reguły postać dość ciemna, skrzywiona psychicznie i rzadko doceniająca uroki dobrze zastawionego stołu. Znam (nie ma się czym chwalić) kilka osób uprawiających ten zawód i reguła ta się potwierdza, no, może z nielicznymi wyjątkami jak na przykład znany wielokrotny minister nazywany „jego obszernością”, doskonale czujący się także przy najobficiej zastawionym stole i potrafiący docenić jego uroki. Najgorzej zaś, gdy taki „polityk” zabiera się za rzeczy naprawdę poważne, czyli dotyczące jedzonka. Na przykład bohaterska walka z nieistniejącą od lat komuną trwa nadal i przybiera coraz to nowe ciekawsze formy. Gdy ktoś się urodził ładnych parę lat za późno, albo odwagi nabrał dopiero teraz, szuka sobie miejsca, aby się wykazać nawet na tak trudnym i śliskim polu jak na przykład sztuka cukiernicza. Tym razem za przeciwnika godnego zdecydowanych antykomuszych działań uznano … ciasteczko! Konkretnie świetne ciasteczko kakaowe przekładane różnymi pysznymi kremami i innymi wariacjami na ten temat, a pospolicie nazywane „wuzetką”.

Smutasy rządzące stolicą po długim śledztwie wykryły, że o zgrozo ciasteczko to nazwane zostało „wuzetką” z okazji otwarcia gdzieś w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, też jak najbardziej obecnie niesłusznej, „trasy wuzet”, czyli pierwszej warszawskiej trasy szybkiego ruchu. Nie może być więc „wuzetka” już ani chwili „symbolem stołecznego cukiernictwa”, jak doniósł jeden z tabloidów. Ogłoszono wobec tego oficjalny konkurs na nowy wytwór sztuki cukierniczej. A jakże, z całą powagą konkurs przeprowadzono, laureata wyłoniono a wuzetkę odesłano w niebyt, dobrze, że jeszcze nie pod czułą opiekę ipeenu. Tyle że, jak sam się przekonałem wędrując ostatnio warszawskim szlakiem królewskim, niesłuszne „wuzetki” nadal są równie smaczne i oferują je najlepsze ciastkarnie, począwszy od właściwego symbolu stołecznego cukiernictwa jakim jest firma „Blikle”. Nowo mianowanego słusznego ciasteczka jakoś nigdzie nie zauważyłem.

Jak się okazuje, takie dość w sumie śmieszne mieszanie cukiernictwa z polityką ma swoje tradycje. Szperając po starociach kucharsko – gastronomicznych, znalazłem parę przykładów.

Ot, na przykład tak niezwykle popularna i pyszna szarlotka. Wywodzi się ona – w co trudno uwierzyć – z Anglii! Została wymyślona w wieku XVIII i nazwana na cześć żony króla Jerzego III. Nie miała - szarlotka zresztą wtedy wiele wspólnego z dzisiejszą postacią, chociaż faktycznie o jej smaku decydowała owocowa marmolada. Nie zdzierżyli popularności tego ciastka Francuzi, a ich „sympatia” do wszystkiego co brytyjskie jest od zawsze dobrze znana. Na przekór więc Anglikom skomponowali nowe ciastko – już podobne do znanego nam obecnie – i aby jeszcze bardziej dopiec kolegom zza kanału nazwali je „szarlotką rosyjską”. Też pięknie.

Przyrządzanie potraw może okazać się sprawą politycznie tak istotną, że wtrącić się może do tego tak poważna instytucja jak… Ministerstwo Spraw Wewnętrznych! Rzecz była jednak naprawdę poważna, gdyż dotyczyła niezwykle ważkiego problemu sznycla wiedeńskiego. W pięknym wieku dziewiętnastym w Austrii zarysował się niezwykle ostry konflikt polityczny na tle sadzonego jajka, które podawano z tymże sznyclem cielęcym panierowanym najpierw mąką z odrobiną soli a następnie dopiero w jajku z tartą bułką. Spierano się o to, czy sznycel ten musi być przykryty sadzonym jajkiem czy też wystarczy położyć na nim listek zmrożonego masła i plasterek cytryny. Sprawa ta była przedmiotem licznych interpelacji w Parlamencie, ba, doszło nawet na tym tle do kilku pojedynków. W końcu MSW autorytatywnie stwierdziło, że prawdziwy sznycel wiedeński nie potrzebuje pierzynki z sadzonego jajka, które jest natomiast niezbędne dla podawanego na grzance sznycla holsteinerskiego. Oczywiście bez cytryny. Żółtko ma być lekko płynne, a białko lekko ścięte. Prawda, że to były piękne czasy?

Wiesław Mądrzejowski